czwartek, 17 czerwca 2010

16.06.2010 - Sonisphere Festival, Warszawa (PL)


SONISPHERE FESTIVAL
Line-up: Anthrax, Megadeth, Slayer, Metallica + Behemoth
Data: 16 czerwca 2010r.
Miejsce: Lotnisko Bemowo, Warszawa – Polska
Bilety: 198zł / 400zł / 880zł
Liczba widzów: 100 tysięcy
Ramówka:
14:00 – Otwarcie bram
15:55 – 16:35 – BEHEMOTH
16:55 – 17:40 – ANTHRAX
18:00 – 19:00 – MEGADETH
19:30 – 20:30 – SLAYER
21:00 – 23:00 – METALLICA

SŁOWEM WSTĘPU

„Kto by pomyślał, że ponad 25 lat po powstaniu, Wielka Czwórka thrash metalu nie tylko będzie bardziej popularna niż kiedykolwiek wcześniej, ale także po raz pierwszy zagra razem. Niech to się stanie!" – Lars Ulrich, Metallica

Na to wielkie metalowe święto ruszyliśmy już w noc poprzedzającą festiwal około godziny 2 w nocy ruszyłem z przyjaciółką zbierać ekipę, z którą mieliśmy dostać się do Warszawy. Gdy się zebraliśmy ruszyliśmy na stację kolejową, a stamtąd o 4 rano ruszyliśmy w kierunku Warszawy. Z nerwów i podniecenia towarzyszącego myśli zobaczenia tych wielkich zespołów nikt nie mógł spać tak więc podróż upłynęła na rozmowach i różnych wesołych ekscesach.
Około godziny 8 byliśmy już w Warszawie. Musieliśmy poczekać na otwarcie sklepów, a gdy tylko je otworzyli ruszeliśmy napełniać żołądki. Jeszcze tylko zamieszanie, bieganie i szukanie drogi na Bemowo i na 3 godziny przed otworzeniem bram staneliśmy w kolejce.
Zajęcie dobrego miejsca okazało się istnym wyścigiem szczurów, wyszcy biegali od bramki do bramki i ustawiani byli przez ochroniarzy. Na szczęście udało nam się nietylko przetrwać to wszystko, ale i dobiegać na miejsce jako jedni z pierwszych. Gdy minęliśmy ostatnią bramkę ruszyliśmy pędem w kierunku sceny i... udało się barierka oddzialająca Golden Circle od Płyty obstawiona. Świetne miejsca, lekko z lewej strony – maxymalnie 30 metrów od sceny i wielki telebim obok. Warto było się namęczyć dla takiego miejsca.

BEHEMOTH

Setlista:
01. Ov Fire and the Void
02. Demigod
03. Conquer All
04. Alas, Lord Is Upon Me
05. At the Left Hand ov God
06. Slaves Shall Serve
07. As Above So Below
08. Chant for Eschaton 2000

Jest dzień, słońce grzeje niesamowicie, a Bemowo powoli się zapełnia. W takich okolicznościach na scenę wkorczył Behemoth rozpoczynając swój występ kawałkiem „Ov Fire and the Void” z nowej płyty. Jest to zespół najlepszy do oglądania w małych klubach gdzie aż czuć siarkę ze sceny. Mimo to na Sonisphere już od początku wypadali ciekawie. Co prawda koncert wydawał mi się nie realny biorąc pod uwagę rozmiary tego wszystkiego. Nagłośnienie na Behemoth było słabe, ciche i prawie wcale nie było słychać Setha, ale tak to już z supportami bywa. Dało się jeszcze słyszeć ze sceny takie utwory jak „Demigod”, „Conquer all” czy „At the left hand ov god”.
Ucieszyła mnie też obecność „Chant for Eschaton” czy też „Slaves Shall Serve”. Z czego ten drugi uważam za najlepszy punkt ich występu. Koncert był na pewno niesamowicie ekspresywny. Chłopaki na scenie porządnie szaleli, wywijali włosami, a Nergal zachęcał publikę do zabawy. Wypadli naprawdę dobrze.

ANTHRAX

Setlista:
01. Caught in a Mosh
02. Got the Time
03. Indians
04. Heaven and Hell
05. Antisocial
06. Madhouse
07. Only
08. Efilnikufesin (N.F.L.)
09. I Am The Law

Kolejny miał być Anthrax. Po krótkiej przerwie, ustawianiu gratów i prób dźwięku wystartowali z „Caught in a Mosh”. Od początku ich koncertowi towarzyszyła dawna energia. Wesołe tańce gitarzystów, szamoczący się i machający głową na wszystkie strony Frank Bello i przedzierający się gdzieś pomiędzy Joey Belladonna. Tak, tak. Mistrz ponownie zasilił szeregi swojej dawnej kapeli. Był to ich pierwszy wspólny koncert od 2007r. jak i pierwszy występ Belladonny w naszym kraju co z resztą ciągle podkreślał. Po pierwszym numerze wystartowali z bardzo szybkim i solidnie zagranym coverem „Got the Time” przy którym nie szło stać w miejscu. Niesamowity numer! Oczywiście jak przystało na powroty Belladonny – Anthrax grał tego dnia same utwory z lat 80’ i początku 90’. Tak jakby nic już potem nie zagrali. Cóż Belladonna na pewno nie chce, a pewnie też nie potrafi zaśpiewać utworów Busha. Trzecim kawałkiem było moje ukochane „Indians”. Skandowanie wraz z wokalistą, przebieranki za Indian i wspólne odśpiewywanie refrenu. Po „Indians” Joey oddał hołd zmarłemu nie dawno Ronniemu Jamesowi Dio odśpiewywając fragment „Heaven and Hell”. Później był obowiązkowy „Antisocial” i „Madhouse”. Po nich zaś Joey zapowiedział utwór ‘być może nie nowy, ale nowy dla niego’ jakim miałbyć nagrany z Johnem Bushem „Only” z albumu „Sound of White Noise”. Potem już tylko „Efilnikufesin (N.F.L.)” i coś czego zabraknąć nie mogło – „I Am The Law”. Koncert był naprawdę porządny. Szkoda tylko, że taki krótki. To w końcu zespół z Wielkiej Czwórki, a dostał 5 minut więcej od supportu. Trzeba czekać na jakiś klubowy koncert Wąglika w naszym kraju, a póki co zadowolić się tym wspaniałym choć krótkim występem.

MEGADETH

Setlista:
01. Holy Wars
02. Hangar 18
03. Take No Prisoners
04. Five Magics
05. Poison Was the Cure
06. Lucretia
07. Tornado of Souls
08. Rust in Peace… Polaris
09. Head Crusher
10. Sweating Bullets
11. Symphony Of Destruction
12. Peace Sells
13. Holy Wars Reprise

Planowo po Anthraxie miało być Megadeth. Mój ukochany zespół wraz ze starym-nowym basistą Davidem Ellefsonem w składzie! W dodatku z okazji 20 lecia mojej ulubionej płyty „Rust in Peace” odgrywają ją w całości. Wreszcie czas – dostali godzinę to już lepiej. Niestety... podczas ich występu tragicznie się poczułem. Większą jego część musiałem spędzić na spokojnie oglądając co się dzieje na scenie. Swój występ zaczęli od „Holy Wars.. The Punishment Due”. Megadeth dało naprawdę porządny koncert, a Rudy był w niezłej formie wokalnej. W dodatku planowo odegrali całego RIPa z domieszką kilku sztandarowych kawałków. Występ oparty był tylko i wyłącznie na muzyce. Nie było żadnych efektów, a Dave nie wdawał się w pogaduszki z publicznością. Po zagraniu jubileuszowej płyty dane nam było usłyszeć jeszcze „Head Crusher” z nowego krążka. Po nim zaś chyba najlepiej ze wszystkich odegrany „Sweating Bullets” na którym Dave porządnie przyszalał. Jego partie wokalne przyprawiały o ciarki jak dawniej. Po tej krótkiej schizofenicznej opowieści poleciała standardowa końcówka w postaci „Symphony of Destruction”, „Peace Sells” i „Holy Wars Reprise”. Potem już tylko pożegnania z publicznością. Z resztą chyba najdłuższe z wyjątkiem Metalliki. Widać Dave lubi być oklaskiwany.

SLAYER

Setlista:
01. World Painted Blood
02. Jihad
03. War Ensemble
04. Hate Worldwide
05. Dead Skin Mask
06. Angel of Death
07. Beauty Through Order
08. Disciple
09. Mandatory Suicide
10. Chemical Warfare
11. South of Heaven
12. Raining Blood

W trakcie występu Megadeth czułem się nienajlepiej, a mój stan pogarszał się podczas przerwy. W dodatku pojawiło się już zmęczenie. Brak snu, upał i metalowa zabawa. Lekko przybity oglądałem istnie piękny widok ustawiania slayerowej ściany Marshalli. Gdy tylko wybrzmiało intro i poleciał pierwszy „World Painted Blood” odzyskałem siły witalne i zaczęła mnie rozpierać radość na widok stojącego na przeciwko Arayi, Kinga, Hannemana i Lombardo. Szczególnie radował widok kontuzjowanego niedawno Toma, który jak się później dowiedziałem wystąpił ze śrubą w kręgosłupie, a ta uniemożliwiła mu headbanging. Koleś mimo 49 lat i problemów ze zdrowiem pokazał, że potrafi niszczyć jak dawniej, a jego Slayer nie bierze jeńców. Po otwarciu koncertu wylecieli z „Jihad” , „War Ensemble” czy też kultowym „Angel of Death”. Najbardziej jednak ucieszyła mnie petarda moich ulubionych kawałków. Mowa tu o „Dead Skin Mask”, „Disciple”, „South of Heaven”, "Mandatory Suicide" i "Raining Blood".

METALLICA

Setlista:
01. Creeping Death
02. For Whom The Bell Tolls
03. Fuel
04. The Four Horsemen
05. Fade To Black
06. That Was Just Your Life
07. Cyanide
08. Sad But True
09. Welcome Home (Sanitarium)
10. All Nightmare Long
11. One
12. Master Of Puppets
13. Blackened
14. Nothing Else Matters
15. Enter Sandman
– - – - – - – -
16. Stone Cold Crazy
17. Hit The Lights
18. Seek and Destroy

Niestety powróciło zmęczenie i gorsze samopoczucie, ale podczas przebudowywania sceny na potrzeby Mety zdążyło zajść słońce dając wytchnienie. Później już wszystko działo się szybko, Bemowo pękało w szwach wypełniając się rzeszami fanów tego wielkiego zespołu, a na scenie oprócz nowej scenografi pojawił się olbrzymi, dodatkowy telebim wbudowany w tło sceny. W takich okolicznościach poleciało intro „Ecstasy of Gold”, a mocje sięgnęły zenitu. Następnie wlecieli z „Creeping Death”, a wszyscy porwali się do zabawy, skandując, wrzeszcząc, klaszcząć i wyśpiewywając tekst wraz z Hetfieldem. Sam darłem się jeszcze przez kolejny „For Whom The Bell Tolls” i „Fuel”, na którym pojawiły się pierwsze efekty pirotechniczne w postaci słupów ognia i to nie tylko na scenie, ale też po bokach sceny.
Ogień oślepiał i sprawiał, że robiło się niesamowicie ciepło. Po tej wstępnej petardzie poleciał „The Four Horseman” choć teraz zupełnie go nie pamiętam. Po nim zaś moje ukochane „Fade to Black”, na które skrycie liczyłem oczekując na występ. Niesamowita sprawa! Później był kawałek z nowej płyty, którego nie lubię, ale Metallica tego wieczora była wstanie mnie do niego przekonać i tak zdołałem sobie przypomnieć i odśpiewać tekst „That Was Just Your Life”. Po nim zaś świetne choć zupełnie nie doceniane „Cyanide”. Potem skolei James powiedział o tym jak duże wydarzenie ma dziś miejsce i zadedykował kolejny utwór swoim kolegom z Wielkiej Czwórki. Skrycie liczyłem, że za chwilę pojawią się na scenie, ale niestety nic z tego. Tak czy siak owym kawałkiem było „Sad But True”, a po nim kolejna już ballada w postaci „Welcome Home (Sanitarium)”. I tak byliśmy już w połowie show, a kolejnym wałkiem było „All Nightmare Long” będące już trzecim utworem z nowego albumu. W tym momencie miało miejsce coś niesamowitego. Scena pogrążyła się w mroku, wyłączyły się telebimy i zaczęła się potężna fala fajerwerków, wybuchów, iskier, strzałów, która przerodziła się w kilka wylatujących w powietrze rakiet. Coś nie do opisania! Pośród dymu pozostawionego po detonacjach pojawiła się Metallica grająca „One”, na którym łzy szczęścia napływały do oczu. Później zaś już bardzo tradycyjnie „Master of Puppets” z odśpiewaną tłumnie solówką, „Blackened”, „Nothing Else Matters” oraz udekorowany fajerwerkami „Enter Sandman”. Metallica opuściła scenę. Sporo osób z leżącego przed nami Golden Circle zaczęło wychodzić nie wiem czy zmuszeni byli czasowo, uznali to za prawdziwy koniec czy też byli to „niedzielni fani” nie znający koncertowej tradycji, która głosi, że bez „Seek and Destroy” nie ma końca. Poza tym planowo zostały jeszcze 3 kawałki. Muszą być bisy. Po prostu muszą. Po chwili zespół pojawia się by zagrać cover „Stone Cold Crazy”, a zdezorientowani ludzie w większości powracają do GC. Później zaś coś co mnie niesamowicie ucieszyło, czyli „Hit The Lights”, w którym na krzyk tłumu „Hit the Lights / Zapalić światła” te nabierały mocy i blaskiem uderzały w publikę. Cóż teraz już standardowy „Seek and Destroy” wykrzyczany przez całe Bemowo. Potem jeszcze długie pożegnania z publiką podczas których z głośników poleciała nagrana informacja o metrze i autobusach, którymi można dostać się do centrum, a muzycy przeszkadzali komentując ten nieznany im bełkot -- „bla bla bla” xD

Tak dobiegł ten historyczny festiwal, tak skończyły się te niezapomniane chwile z Wielką Czwórką, ale tak jak wielu i my nie mogliśmy się tym cieszyć bo Warszawa tradycyjnie nie zadbała o to by gdzieś rozwieźć ten tłum. Tak więc wydstanie się z Bemowa i znalezienie czekającego na nas samochodu (oj! Cudowna sprawa! Gdybym miał wracać pociągiem...) zajęło strasznie dużo czasu i dobiło niemiłosiernie. Gdy tylko udało nam się namierzyć auto wsiedliśmy i... obudziłem się pod domem aby zmienić sobie miejsce snu na własne łóżko....

Pozdrawiam wszystkich obecnych! Hail!

środa, 12 maja 2010

17.11.2009 - Marilyn Manson, Warszawa (PL)



Line-up: Marilyn Manson / Twiggy Ramirez / Ginger Fish / Chris Vrenna / Andy Gerold
Data: 17 listopad 2009r.
Miejsce: Warszawa, Polska – Klub Stodoła
Bilety: 176zł
Support: Esoterica
Liczba widzów: ok. 2000
Czas trwania: 70 minut +


Setlista:

1. CRUCI-FICTION IN SPACE
2. DISPOSABLE TNS
3. PRETTY SWASTIKA
4. HATE ANTHEM
5. 4 RUSTED HORSES
6. DEVOUR
7. DRIED UP, TIED
8. COMA WHITE/BLACK
9. WE'RE FROM AMERICA
10. DOPE SHOW
11. ROCK IS DEAD
12. SWEET / R&R NGGR
---------------------------------------------
13. VAMPIRE
14. BEAUTIFUL PEOPLE


Rok 2009 przynosił fanom niepokojące informacje. Zewsząd zalewały nas informacje o tym, że zespół gra słabe koncerty bez pasji i polotu, a jego lider jest w fatalnej formie, za równo wokalnie jak i kondycyjnie. Czy to prawda? Ciężko jednoznacznie powiedzieć, ale jedno jest pewne. Wtorkowy koncert Marilyn Manson w warszawskiej Stodole niczego takiego nie potwierdza. Zespół dał porządne, porywające rockowe show i nawiązał doskonały kontakt z audytorium.
Gdy tylko opadła kurtyna i wybrzmiały pierwsze dźwięki „Cruci-fiction in Space” wszyscy porwaliśmy się do zabawy. Początkowo na spowitej mrokiem i gęstym dymem scenie nie było widać nic. Dopiero później wyłoniły się zarysy postaci, a czerwone lasery przymocowane do palców wokalisty przeszyły ciemność. Wtedy to Marilyn Manson rozpoczął metalicznym, zimnym głosem swoje show: „This is evolution, the monkey, the man and then the gun”. Już wtedy rozwiały się pierwsze wątpliwości. „Słaba forma wokalna? Nie tym razem! On brzmi niesamowicie!” - pomyślałem. Dalej miało być już tylko lepiej.
Zaraz po monumentalnym wstępie zaserwowali stały punkt programu, czyli „Disposable Teens”. Po nim zaś miało miejsce jedno z najważniejszych wydarzeń tego koncertu. Manson powiedział „Czas na kawałek z nowego albumu”. Wiedzieliśmy już, że mowa o „Pretty As a Swastika”. Razem z kilkudziesięcioma fanami rozpocząłem planowaną od jakiegoś czasu akcję fanklubu. Polegała ona na wzniesieniu w górę kartek z symbolem swastyki stworzonej poprzez skrzyżowanie dwóch znaków dolara. Jak można było przeczytać w objaśnieniach na karteczkach - „Symbol oznacza faszyzm pieniądza wobec sztuki i jest wymyśloną przez Mansona metaforą kastracji artysty, której dopuszczają się korporacje” –. Efekt musiał być powalający, a reakcja była natychmiastowa. „Patrz! Patrz na to! Twiggy zobacz co robią” – zareagował mówiąc do przyjaciela dzierżącego gitarę. Miło było widzieć uśmiech na jego twarzy i poczuć tę nić porozumienia z artystą. Wiedział, czego chcieliśmy i wiedział, że doskonale go rozumiemy i popieramy. Dla takich ludzi chce się grać, co? Oszołomiony wykonał zdjęcie publice i ściągnął technicznego, który miał nas nagrywać. „No to jedziemy” i rozwinęły się zasłony ze znakiem dolara, uderzyła w nas ściana dźwięku, a wszyscy szaleliśmy wymachując kartkami i wykrzykując słowa piosenki.
Wkrótce po „Ładnej jak swastyka” przyszedł czas na hymn nienawiści. Wykonując ten utwór w USA Marilyn Manson ma w zwyczaju owijać się amerykańską flagą by w kluczowym momencie tej piosenki użyć jej w charakterze papieru toaletowego. Nam jednak postanowił oddać swoisty hołd wychodząc na scenę okryty flagą Polski oczywiście bez najmniejszego zamiaru jej profanacji. Tak, więc ku naszej uciesze stanął przed nami owinięty rodzimą flagą. Wkrótce począł salutować wykrzykując przy tym wraz ze wszystkimi „We hate love! We love hate!”. Chwilę potem z ogromnym impetem wystartował wywrzeszczany tłumnie „Irresponsible Hate Anthem”.
Następnie Manson na rozgrzany do czerwoności, skandujący tłum postanowił wylać trochę zimnej wody w postaci spokojnej ballady „Four Rusted Horses”. Nie mógł jednak z ostudzaniem atmosfery przesadzać, więc podczas słów “ Must’ve missed the sign that said it was a fire sale” wzniósł do góry biblię, po czym ta stanęła w płomieniach.
Zaraz potem czekało nas „Devour”, na którym lider pojawił się w białej bluzie i świecących goglach. Podczas kolejnego „Dried Up, Tied and Dead to the World” Manson grał nawet na gitarze. Wkrótce pojawiły się też takie utwory jak „Coma White/Black” czy „We’re from America”.
Stodoła drżała w posadach od dźwięków jakie generował zespół jak i od wrzasków zgromadzonej publiki. Atmosfera była tak gorąca, że Manson musiał skorzystać z maski tlenowej. Przed kolejnym kawałkiem scena zamieniła się w studio. Wjechał filmowy reflektor, frontman umalował usta, padł filmowy klaps z napisem „Warsaw” i rozpoczęło się „The Dope Show”. Brian podczas tego kawałka ‘tańczył’ czy też zabawnie udawał kopulacje z podłogą. Zmieniał też słowa między innymi na „The drugs they say are made in fucking Poland”, co bardzo podgrzewało atmosferę. W końcu postanowił zabrać telefon jednemu z nagrywających go fanów i zaczął nagrywać samego siebie. Wiadomo, że właściciel odzyskał swój telefon – za pewne jest teraz w posiadaniu niecodziennej pamiątki.
Następnie przyszedł czas na jeden z najbardziej rozczulających momentów koncertu. Manson wyciągnął przed tłum wieloletniego przyjaciela Twiggy Ramireza mówiąc, że go kocha i nazywając „specjalnym przyjacielem, takim, który pozwala dotykać się po jajkach” uprzedzając przy tym, że nie są homoseksualistami. Swoje miłosne wyznania zakończył obwieszczając zgromadzonym, że „Rock nie jest kurwa martwy!”. Jasne było, że czas na „Rock is Dead”.
Zaraz potem poleciał nieśmiertelny już cover Eurythmics „Sweet Dreams”, a po nim cover Patti Smith „Rock ‘n’ roll Nigger”. Ten drugi został przerwany, a Manson poprosił abyśmy pokazali środkowy palec zgromadzonej na balkonach widowni. Była to niesamowita forma wymiany uprzejmości. Chwilę potem nastąpił KONIEC! Zespół opuścił scenę.
Niedługo później rozwiany został mit mówiący, że Manson nie gra nic ponad to co przewidział, a niekiedy i tyle nie odbębni. Wywoływani przez widownię wyszli na scenę, a mistrz dzierżył w ręce mikrofon w kształcie noża. Mogło to być zaskoczeniem biorąc pod uwagę pomijanie go od dłuższego czasu na koncertach i niechęć Twiggy Ramireza do grania utworów nagranych po jego odejściu, ale poleciał „If I Was Your Vampire”. Nie był to jednak koniec gdyż postanowili nagrodzić nas jeszcze jednym bisem. Był to popisowy „The Beautiful People” zwieńczony deszczem białych serpentyn, który definitywnie zakończył spektakl.
Końcowy morał z tej historii odpowiadający na zarzuty kwestionujące zachowanie i formę zespołu jest prosty. Chciałoby się rzec „Jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie”. Polscy fani począwszy od „Akcji $$” poprzez odśpiewywanie wszystkich tekstów wraz z zespołem przypomnieli, że udany koncert nie zależy wyłącznie od jednej ze stron. Nakręciliśmy ich i zmobilizowaliśmy do włożenia w ten koncert całego serca, a dzięki temu otrzymaliśmy wspaniałe show. Nie dziwne, więc, że Marilyn Manson nie szczędził nam tego wieczora komplementów. „Ludzie pytali, po co jadę do Warszawy? Właśnie po to!” – wykrzyczał po pierwszym większym aplauzie czy też - „Warszawska publiczność jest najlepsza na świecie. Nie mówię tego tak sobie. Mówię poważnie. Warszawa jest najlepsza na świecie”. Na tym nie koniec. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy „lepsi niż seks analny”, a także, że „Polska to jeden z krajów, który wie, na czym polega rock&roll” i jest to „Najlepszy przystanek dotychczasowej trasy”. Przypomnieliśmy mu też „jak zajebisty jest rock&roll”. To chyba w zupełności wystarczy! Dla fanów jednak na samym koncercie się nie skończyło, wielu udało się na organizowane w „NO MERCY” after party, a także na pomniejsze domowe imprezki. Kilka fanek otrzymało również zaproszenia na spotkanie z zespołem.

*Zdjęcia: Path Ginger